Zapraszamy na wydarzenia

Brak wydarzeń tego typu

Zobacz na mapie Doliny Baryczy, gdzie znajdują się aktywne sołectwa

Pokaż większą mapę

Najnowsze video
Zapisz się do Newslettera
Wspomnienia z przeszłości

2012-05-31

Wspomnienia Państwa Ireny i Karola Balwarów

Irena Balwar z domu Janiszewska urodzona dnia 28 marca 1929 roku w Piotrkowie Trybunalskim.
Karol Balwar urodzony dnia 16 czerwca 1926 roku w Stonawej, powiat Frysztak na Zaolziu.

– Pobraliśmy się w dniu 25 grudnia 1946 roku. Ślubu udzielił nam ks. proboszcz Parafii pod wezwaniem św. Michała Archanioła w Miliczu. Kościół parafialny był jedynym kościołem rzymsko-katolickim czynnym przez cały okres wojny i naszego pobytu na Ziemi Milickiej. Oczywiście Msze Św. odprawiane były w języku niemieckim.
– Mieszkałam z moją rodziną w Piotrkowie Trybunalskim – relacjonuje pani Irena. – I cóż myśmy tam nabroili, że całą naszą rodzinę wywieziono nagle w nieznane? Otóż uprzednio mojego ojca Franciszka i mojego brata Michała okupant wywiózł na roboty do Niemiec. Nawet już nie pamiętam do jakiej miejscowości. Ojciec nie mógł wytrzymać rozłąki ze swoją żoną i zdecydował się po dwóch miesiącach na ucieczkę do domu. Leżąc na zawieszeniu osi wagonu kolejowego dojechał do naszego miasta. Była czwarta rano, jak zastukał do okna. Pytamy się, co się stało, a on na to , że uciekł. O szóstej, a więc już po dwóch godzinach, do drzwi wali policja niemiecka. Tak więc ojciec tylko dwie godziny ogrzał się w łóżku i już został schwytany. Matka nie chciała go wydać, więc w końcu dano nam wybór: albo cała rodzina wyjeżdża na roboty przymusowe, albo ojciec tutaj pod murem natychmiast zostanie rozstrzelany. Nie było wyboru i tak znaleźliśmy się w transporcie, którym dojechaliśmy do lagru w Częstochowie. O Jezu co się tam działo. Pełno robactwa, matka całymi nocami odgarniała je z młodszego rodzeństwa. Byliśmy tam dwa tygodnie. Przy mnie kobieta weszła na druty opłotowania – które oczywiście były pod prądem – i zginęła na miejscu, osierocając, jak pamiętam, małą dziewczynkę. Z Częstochowy transportem kolejowym trafiliśmy do Milicza. Po drodze odczepiano inne wagony, też wypełnione takimi nieszczęśnikami jak my, doczepiano inne, także w końcu dojechaliśmy, jak się okazało, do Milicza. Był marzec 1942 roku, a więc w pełni potęgi III Rzeszy. Ze stacji, pod konwojem policyjnym trafiliśmy na milickie stawy rybne. Ale ojciec nie nadawał się, z racji swojej choroby żołądka, do pracy w wodzie, więc odwieziono nas z powrotem do Milicza, gdzie kazano nam koczować w takiej starej (dziś już nieistniejącej) szopie drewnianej, która stała na zapleczu dzisiejszego sklepu WZ. Była ona opłotowana. Tam byliśmy trzy dni, bez żadnych warunków do spania, tylko najmłodszy brat Józek dostał mały kocyk. Jakoś to przeżyliśmy. Po tym okresie tak pod wieczór patrzymy, a tu podjeżdża platforma konna, taka do wywozu drzewa z lasu. Przyjechał nią leśniczy z fuzją na ramieniu i kazał nam się ładować na wóz. I wyjeżdżamy z Milicza, jadąc dalej obok toru kolejki wąskotorowej i tak trafiliśmy, jak się później okazało, do Tomaszkowa. Jednak jechaliśmy coraz bardziej strwożeni, gdyż udawaliśmy się cały czas głębiej w las. Zaczęliśmy się obawiać, że może wiozą nas na rozstrzelanie. Ale nie, jak zajechaliśmy na miejsce, to w jednym z domów, pokazano nam mieszkanie, gdzie będziemy mieszkać. Zaraz mieszkające w tym domu niemieckie rodziny przyniosły nam chleb, kozie mleko oraz masła i kazali nam jeść. Tak spędziliśmy pierwszą noc w mieszkaniu, które było naszym mieszkaniem już do końca wojny. Nazajutrz rano przyjechał ten sam leśniczy, nazwiskiem Nitske, który mieszkał i miał swoje biuro w Miłochowicach. Jak się okazało później, był to porządny człowiek. Przywiózł ze sobą tłumacza, Polaka Ignacego Kaczmarka, który pracował w sklepie w Miliczu, gdzie sprzedawano towary spożywcze Polakom. Sklep ten mieścił się przy dzisiejszej ulicy Wojska Polskiego, róg Wrocławskiej, w nieistniejącym dzisiaj budynku. Tłumaczył nam, co mówił do nas pan Nitske. To, że ludzie dorośli pójdą do pracy w lesie, a ja mam pilnować dzieci (moich mniejszych braci), szykować posiłki i robić zakupy. A miałam wówczas tylko 12 lat. Dał nam zaraz kartki żywnościowe i jako zaliczkę pieniądze. Obiecał też, że nazajutrz przyjedzie po mnie motorem i zawiezie mnie na zakupy, abyśmy mieli co jeść.
W Tomaszkowie mieszkały już trzy rodziny niemieckie, dwie o takim samym nazwisku Kloss i jedna nazwiskiem Vogel oraz samotne wdowy Rusinska, Tusinska i Gabriela. Na następny dzień przyjechał leśniczy motorem i zgodnie z obietnicą zawiózł mnie do sklepów w Miliczu. Tam pokazał mi gdzie mam dokonywać zakupów i pierwszy raz zrobił dla nas zakupy. Potem już sama jeździłam kolejką do Milicza i sama robiłam zakupy. Jak po pół roku dobrze już mówiłam po niemiecku, to było nam znacznie lżej. To Kaczmarek poradził mi, abym zawsze stawała w kolejce przeznaczonej dla niemieckiej ludności, a ta przecież dostawała większe racje żywnościowe. O ile w sklepach wyznaczonych dla Polaków mogli też kupować Niemcy, to wszystkie pozostałe były tylko dla Niemców. Na przykład Polacy otrzymywali krew do gotowania polewki i rzeźnik Ignacy Kaczor nieraz wkładał mi do kanki kawały mięsa i zalewał je krwią. I jakoś to się kręciło, a najważniejszym było to, że nie byliśmy zamknięci za drutami i czuliśmy się jak na wolności. Później w Kaszowie załatwiłam sobie możliwość zakupu mleka i ziemniaków u miejscowego rolnika, za zgodą sołtysa. Był to starszy człowiek nazwiskiem Kupko. Tam też kupowałam u miejscowego piekarza chleb, oczywiście na kartki, lecz później zdarzało się, że sprzedawał mi chleb również poza kartkami. Często latałam po sprawunki do sklepiku w Postolinie. Mieścił się on w małym budyneczku na terenie dzisiejszej posesji państwa Kruszyńskich. Po drodze kupowałam w miejscowej piekarni chleb. Zresztą z tej piekarni również wozili do nas chleb takim wozem konnym, rozwożącym pieczywo.
Rodzina Balwar, mojego przyszłego męża, znalazła się w Tomaszkowie w czerwcu 1942 roku, a więc w miesiącu ataku Niemiec na Rosję. Rodzina ta pochodzi z Zaolzia.
– Ojciec Karol, długi czas pracował w kopalniach, a ja – mówi Karol Balwar – po wybuchu wojny, kiedy miałem 13 lat, poszedłem do Czecha gospodarza, paść krowy. I on pewnego majowego dnia 1942 roku mówi mi, że nazajutrz będą wywozić rodziny polskie i jakbym chciał, to mógłbym u niego pozostać na noc i uratować się przed wywozem. Lecz nie zgodziłem się na to i poszedłem do domu. O czwartej rano we wsi hałasy i szum, a za chwilę wpadli do nas gestapowcy, już podstawiono podwody, wynajęte przez Niemców od czeskich gospodarzy. I zaraz gestapowcy wrzeszczą „los, los”, mogliśmy wziąć jedynie to co mieliśmy na siebie. Jakimś cudem mama zabrała pierzynę. Zawieźli nas tymi podwodami do miejscowości Frysztad, gdzie mieściły się władze powiatu. Był tam już zbudowany lagier, a w nim również byli jeńcy wojenni. Przedstawiali oni obraz nędzy i rozpatrzy. Tam siedzieliśmy dziewięć dni, nigdzie nie chodziliśmy, a w tym czasie spisywano nasze personalia, wykonywano badania lekarskie. Wszystko tłumaczyli nam tłumacze. Od nich wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej mieliśmy zostać przetransportowani do obozu w Oświęcimiu. W końcu powiedziano nam, że będziemy wyjeżdżać, lecz nie do obozu, a na prace przymusowe do Niemiec. Popędzono nas na stację kolejową leżącą tak 2 km od lagru. Załadowano cały zestaw wagonów bydlęcych i ruszyliśmy na noc. Po drodze jedne wagony odczepiano, inne doczepiano, nasz wagon też odczepiano i doczepiano do innego pociągu i tak nas wieziono jak towar. No bo nim byliśmy. Aż po dwóch dniach wyładowano nas na stacji Milicz. Z nami jeszcze sześć rodzin z Zaolzia: Stożków, Lenartów, Idzi, Cienciałów, Wirgonów i Kaniów. Na stacji miejscowa policja wrzeszczy wysiadać, pilnowali nas z karabinami na ramionach. Dotarliśmy do majątku, powojennego PGR-u, na wylocie z miasta w kierunku Miłochowic. Tam wydano nam ziemniaki i jakieś jedzenie. Pod wieczór przyjechał po nas leśniczy, taką konną lorą, jak później zobaczyłem, służącą do przewozu drzewa. Też miał fuzję na ramieniu i z groźną miną kazał nam się ładować na wóz. Pojechaliśmy do Miłochowic do takiego nieistniejącego już drewnianego domu, przy końcu wsi w kierunku Milicza, gdzie mieszkali pracownicy leśni, jak i sam leśniczy. Tam została rodzina Stożków, Wirgoniów i Kaniów. Reszta, to znaczy rodziny Balwar, Lenartów, Idzi i Cienciałów leśniczy zawiózł do Tomaszkowa. Tam ucieszyliśmy się, że nie będziemy mieszkać za drutami, chociaż jak na drugi dzień leśniczy też przyjechał do nas z fuzją, to sprawa nie wyglądała na różową.
Jeden z nas (stary Cienciała) umiał trochę po niemiecku i to umożliwiło nam się porozumieć z leśniczym. Leśniczy wytypował tych co mieli pracować w lesie, a i do mnie, mimo, że miałem wówczas 16 lat, powiedział, znajdzie się robota w lesie. Bo przecież robota w lesie jest na okrągło. Nazajutrz przyjechał po mnie młody Niemiec z Garuszek, imieniem Kurt. I tak przez cały rok woziłem z nim pasze dla zwierząt leśnych, szczególnie dla dzików. On bardzo się ze mną zaprzyjaźnił, zawsze przywoził mi pajdy chleba i inne „specjały”. Po roku musiałem już niestety chodzić do pracy z dorosłymi. Ciężko było, ale ja zawsze lubiłem i lubię do tej pory pracować. Więc pomału przywykłem do tej pracy, nawet po ośmiu godzinach pracy, kiedy inni odpoczywali, lub nieraz szli do Gasthausu w Karminie (był on w domu, gdzie dzisiaj mieszka pani Sołecka). My, razem z kolegą Władkiem Lenartem, pomagaliśmy rodzinom niemieckim przy koszeniu trawy, żniwach, tak, że mnie wszyscy lubili.
Pan Nitske też mnie lubił, także nieraz zabierał mnie na polowania na borsuki. Nawet często dał mi zabitą sztukę, którą ze smakiem zjedliśmy. Do roboty w lesie chodziliśmy żwirówką i nieraz przez Postolin, do pracy w lasach leżących na północ od Postolina. Jak pamiętamy, to naprzeciw kościoła stała plebania, dalej za kościołem stał budynek chyba szkolny i po tej samej stronie dalej była piekarnia. Park pałacowy był wokół ogrodzony parkanem na podmurówce i słupach betonowych, przęsła wypełnione sztachetami. Miał on 1,5 metra wysokości i biegł hen aż do potoku. W miejscu zwanym „spalone” mieszkali jak się wydaje robotnicy leśni. Teraz tam po budynkach nie ma ani śladu. Zaś w miejscu o którym ludzie mówią  „za potokiem” też stały stareńkie budynki. Tam jak pamiętam mieszkał Niemiec mówiący po polsku nazwiskiem Klaus ze swoją matką i ciotką. I tak przeleciało te trzy lata pracy w niemieckich lasach państwowych…
Z epizodów jakie zapamiętaliśmy, utkwiła nam w pamięci nieszczęśliwa historia pani Stożkowej, zamieszkałej w Miłochowicach, przywiezionej, jak już wspominaliśmy razem z czterema rodzinami z Zaolzia. Ona to w 1944 roku, jakoś tak w lutym, spóźniła się pewnego dnia o dziesięć minut do pracy w lesie. Gdy przyjechał leśniczy i spytał co słychać i czy wszystko w porządku, bo zawsze, jak przyjeżdżał na robotę, to takie pytania zadawał, to wszyscy odpowiedzieli, że wszystko było i jest w porządku. Wówczas to jedna z pracujących z nami Niemek stwierdziła, że pani Stożkowa spóźniła się do pracy. Na to zdenerwowana Polka mruknęła pod nosem do tej Niemki, aby pocałowała ją w cztery litery. Niestety pracujące razem z nami Niemki trochę już rozumiały po polsku, a zwłaszcza takie „specyficzne zwroty”. I przetłumaczyły ten zwrot leśniczemu. Ten nic nie powiedział i po chwili odjechał. Już sądziliśmy, że sprawa jest zakończona, kiedy za dwie godziny wjechał na miejsce , gdzie pracowalimy, motocykl z przyczepką z dwoma SS-manami. Kazali Stożkowej natychmiast się z nimi zabierać. Wzięli ją tak jak była ubrana do roboty, już nie mogła wrócić do domu, aby się pożegnać z rodziną. Trafiła do Oświęcimia. Jednak tuż przed końcem wojna wróciła do rodziny do Miłochowic. Wychudzona, wybiedzona, bez włosów na głowie przychodziła powoli do siebie, cierpliwie karmiona łyżeczką przez swojego syna. Oni wrócili, jako jedyni, na Zaolzie, po zakończeniu wojny.
– Pamiętam – mówi pani Irena – też jeńców wojennych, pracujących w lasach wokół Kaszowa i okolicznych miejscowości, przy kopaniu rowów przeciwczołgowych. Byli to przeważnie powstańcy warszawscy. Mieszkali oni w dwóch lagrach – drewnianych barakach w Garuszkach, na końcu wsi w kierunku na Milicza oraz w Gruszeczce. W Garuszkach był jeden barak (już nieistniejący) gdzie mieszkało około 50 jeńców. Pilnowali ich żołnierze SS, zarówno w miejscu zakwaterowania, jak i w miejscu pracy. Byli oni bardzo zabiedzeni i każda pomoc w żywności była dla nich nieoceniona. Ponieważ udawało mi się nieraz kupować u piekarza w Kaszowie (dzisiejszy dom rodziny Bliznów) dodatkowy bochen chleba poza kartkowym przydziałem, to przeznaczałam go na pomoc tym warszawiakom. Krajałam go na kawałki, pakowałam go do worka po paszach, które dostawałam od niemieckiego gospodarza z Kaszowa, u którego kupowałam mleko i ziemniaki. Worek ten kładłam na dziecięcy wózek, na niego sadzałam moich małych braci, którym zagroziłam, że jak będą płakać z powodu niewygody (wszak kawałki chleba ich uciskały w tylną część ciała), to ich Niemcy rozstrzelają. I tak chodziłam do lasu, gdzie jeńcy kopali rowy i udając, że zbieram jagody, starałam się dotrzeć jak najbliżej pracujących, podrzucając im te kawałki chleba. Lecz pewnego razu zatrzymał mnie pilnujący żołnierz SS, pytając co ja tutaj robię. Odpowiedziałam rezolutnie po niemiecku, że zbieram jagody. A on na to, a na cóż mi te jagody. Ja mu mówię, że na zupę. Dałam mu garść do spróbowania, a on podziękował i tak się rozstaliśmy, a bałam się, że odkryje ten worek z kawałkami chleba.
W końcu przyszedł mroźny 4 styczeń 1945 roku, kiedy wszystkie rodziny niemieckie opuszczały swoje domostwa, ale w przekonaniu, że wyjeżdżają najwyżej na dwa tygodnie, kiedy sytuacja na froncie miała się zmienić na korzyść Niemiec, co zapowiadał Hitler. Niektórzy szczególnie starsi, ale też i młode dziewczyny zostali w domostwach, aby opiekować się inwentarzem. Sznur wozów konnych na oblodzonych drogach jechał poprzez Postolin, Pracze, Gruszeczkę do Sułowa i dalej na Żmigród. Siedzieliśmy w mieszkaniach, czekając na rozwój sytuacji, mając wszędzie pełno niemieckich żołnierzy, zmęczonych, niewyspanych. Walili się pokotem na podłogę i zaraz zasypiali. A tu przynosi wiadomość starszy brat Karola, Wilhelm, który chodził do dziewczyny w Postolinie, że Rosja jest już w Praczach i raczy się winem z piwnic tamtego majątku. Ale już słyszymy palbę karabinową, rozpoczął się atak na Postolin i Karmin. Szarpiemy więc śpiących niemieckich żołnierzy, krzycząc, aby uciekali w las. Zrywali się na wiadomość o idących Rosjanach. Nagle przypomniało mi się, że u nas za szafą śpi jeszcze jeden żołnierz niemiecki. Szarpię go, w końcu on zrywa się, łapie karabin i ucieka w las. A w pośpiechu zapomniał zabrać pasa z pistoletem. I co teraz robić? Rosjanie tuż, tuż ... Więc schwyciłam, ceber na wodę, do niego wrzuciłam pistolet i pobiegłam niby po wodę. Tam wylądował on w studni i czeka być może tam do dnia dzisiejszego na swojego znalazcę. I niebawem w Tomaszkowie pojawili się ruskie. Moja mama umiała trochę po rosyjsku, więc wystąpiła przed nimi jako nasza niejako przedstawicielka. Początkowo pytali, czy są u nas „żenszczyny”, potem, że my giermańcy i wsio pod mur. Trudno było dogadać się z pijanymi żołdakami, ale w końcu dotarło to do ich komandira, a był to facet w średnim wieku z sumiastym zmrożonym od mrozu wąsiskiem i zrozumiał, że my Polaki na robotach, a z takimi mieli już do czynienia. Poradził więc nam, abyśmy się z Tomaszowa przenieśli do Kaszowa, bo na tym odludziu, to inne oddziały mogą nie chcieć nas posłuchać co mamy do powiedzenia, tylko prosto pod mur. Poszli więc mężczyźni pod wieczór do Kaszowa i tam z pustych gospodarstw wzięli krowy i wóz i jeszcze tego samego wieczora, mimo zimna, przenieśliśmy się do wioski. W pustych domach, chociaż gdzie gdzieniegdzie byli starcy i młodzież, pozostały ubrane choinki świąteczne sprawiając wrażenie, że albo gospodarze chwilowo są nieobecni, albo też, że przeszedł przez te strony jakiś kataklizm i wymiótł mieszkańców. Zamieszkaliśmy w dwóch sąsiednich domach. Nie wiedzieliśmy co czynić, czy wracać do miejsc zamieszkania, czy też osiedlać się w tych stronach, w których bądź co bądź spędziliśmy parę ładnych lat. Ruskie jak wpadli do wioski, nakazali nam wszystkie żywe zwierzęta – bydło, nawet kozy połapać i odprowadzić do majątku do Milicza. Świnie szlachtowaliśmy i nawet do nich strzelaliśmy, aby tylko je zniszczyć. Trochę postanowiliśmy schować przed nimi, robiąc w stodołach w słomie ukryte tunele. Zwierzęta zagonione przez mężczyzn do Milicza, Rosjanie pędzili do Rawicza, skąd transportem kolejowym, wywożone były na wschód. Ile padło w czasie takiej drogi, w mrozie i śniegu – szkoda gadać.
A co ruskie wyrabiali w Kaszowie. Sama widziałam jak rozstrzelali czterech starców przy stodole, która była własnością Mocydlarza i tam zostali zakopani. Najgorszy los spotkał nieliczne niemieckie dziewczyny, które pozostały w gospodarstwach. Gwałcone przez parę dni, zniknęły z wioski. Chyba też trafiły do ziemi.
Całe wioski były w pierzu, gdyż Rosjanie rozwalali pierzyny szukając może skarbów, ale też jednym z pierwszych ich czynności po wejściu do gospodarstwa było przewalenie słomy w stodole, też szukając widocznie czegoś ukrytego. W końcu postanowiliśmy się osiedlić w Kaszowie i okolicach. My, to znaczy ja Irena i mój mąż Karol osiedliliśmy się w Garuszkach, w gospodarstwie pozostawionym przez rodzinę Skórzewskich, do którego przydzielono, w wyniku reformy rolnej 6 hektarów ziemi. Gospodarstwo to wskazał nam ojciec Karola, który po wojnie został pierwszym sołtysem w Kaszowie. W tym czasie osiedlali się już wokół ludzie przybyli z poznańskiego, z rejonu Rawicza, Krotoszyna. Zaczęły też docierać transporty zza Buga.
Matka Karola zmarła w 1945 roku, tuż przed zakończeniem wojny i pochowana została na cmentarzyku ewangelickim w Miłochowicach. Po wojnie została pochowana powtórnie na cmentarzu milickim. Przeżyliśmy przemarsze wojsk rosyjskich różnych maści, jednak dobrze zapamiętaliśmy przemarsz wojsk polskich dwóch armii. Polscy żołnierze stacjonowali w Karminie i w Postolinie ze dwa dni. Byliśmy też świadkami i obserwatorami bombardowań Wrocławia. Czerwona łuna pożarów i błyski wystrzałów słychać było przez parę miesięcy.
W 1946 roku Karol Balwar poszedł do wojska, służąc w Ełku. W tym czasie moja rodzina była w Kaszowie. Powoli zaczęła organizować się władza państwowa, powoli zaczęło się organizować życie na ziemi milickiej w granicach Polski. Ale to już inna opowieść.